Marek Maciąg jest uczniem III klasy Liceum Ogólnokształcącego w Zespole Szkół w Jabłonowie Pomorskim. Od dziecka marzy, by zostać żołnierzem. Uczeń ciężko pracuje, aby jego marzenie spełniło się: codziennie biega, ćwiczy i maszeruje z ekwipunkiem jak prawdziwy żołnierz. Niespełna rok temu – w maju 2019 po raz pierwszy wziął udział w Marszu Weterana[1]. Pojechał z dwójką znajomych, lecz tylko on ukończył marsz. Kilka miesięcy później w październiku uczestniczył w Maratonie Selekcja[2] w Bieszczadach. Miesiąc później otrzymał propozycję wyjazdu do Walii, w Wielkiej Brytanii, by wystartować w zawodach „Fan Dance”[3] organizowanych przez emerytowanych żołnierzy SAS[4]. Trzeba dodać, że Polacy po raz pierwszy wzięli udział w tych wymagających zawodach i czwórka z nich: „Zachar”, Świątas, T-rex i „Sim” wygrała Fance Dance Trinity[5] w pięknym stylu, a pozostała piątka Polaków startujących indywidualnie ukończyła te ekstremalne zawody, w tym Marek.
Poniżej zapiski Marka z niezapomnianej wyprawy na „Pen Y Fan”[6]
Fan Dance
Kiedy Świątas[7] powiedział mi o Fan Dance wypadł od razu z pytaniem: „Młody, znasz SAS?”. Bez zastanowienia odpowiedziałem, że znam. Twardziele z wysp mają długą i naprawdę bogatą historię.
Michał zaproponował mi start. Nie byłem pewny, powiem szczerze. Martwiłem się – koszt duży, a w głowie miałem nadal Maraton Selekcję… Wiedziałem, jaki tam był wycisk, a trasa „tylko” 38 km i plecak o wadze 10kg, a nie 20! W końcu trzeba było zdecydować: „Jechać czy nie?” Odpowiedź przyszła szybko i to z samego źródła, bo na fanpage SAS-u pojawił się post z napisem „Who Dares Wins”[8]. Postanowiłem, że jadę.
Etap 0
Kiedy patrzyłem na treningi chłopaków z ekipy, myślałem, że zwariuję. Świątas z Okiem „nawalają” podejścia po schodach na wiele pięter do góry. Zachar „trzaska” dwa treningi dziennie nastawione głównie pod marsz z plecakiem, a ja? Biegam sobie kilka razy w tygodniu, raz na tydzień kilka kilometrów z plecakiem z obciążeniem 10 kg, robię jakieś spacerki z plecakiem 20 kg i właściwie to niewiele więcej. Pojawiła się w głowie myśl:
„Po co ja się na to piszę? Przecież jestem nieprzygotowany!”
Uznałem, że trzeba odłożyć swoje zmartwienia na bok, ćwiczyć i robić swoje już
na trasie.
Zbliża się start, jest stres, mało snu, ciągłe napięcie….
Wszystko prysnęło, jak tylko wsiadłem do samolotu.
Pomyślałem: „Zaczyna się, trzeba robić swoje” i w tym momencie cały stres
po prostu zniknął.
Spotykamy się z Burasem na lotnisku. Tutaj
chcę mu podziękować, bo gość jest mistrzem! Nie dość, że pogodny, ciągle się
śmieje, zagaduje, to jeszcze przyjechał po nas kawał drogi od domu, przygotował
mnóstwo jedzenia na trasę, choć sam jadł niewiele, a nami się zajmował po
królewsku. Mariusz, jesteś prawdziwy kozak, dzięki ci za wszystko! 👊
Domek, który mieliśmy wynajęty w Walii, był naprawdę ładny i wygodny: kilka
pokojów, kuchnia, salon, wszystko czyste i dobrze wyposażone.
[1] I edycja marszu, zaczynał się w Pruszczu Gdańskim, a kończył na Helu (trasa 120 km w dwa dni z plecakiem 15 kg )
[2] Maraton Selekcja – memoriał płk S. Berdychowskiego organizowany przez byłego żołnierza jednostki wojskowej AGAT; trasa 38 km z plecakiem 10 kg w umundurowaniu
[3] „Fan Dance” – impreza organizowana w Wielkiej Brytanii, w górach Walii, na trasie, gdzie odbywa się selekcja komandosów do brytyjskiego SAS-u;
[4] SAS (Special Air Service) – elitarna jednostka specjalnego przeznaczenia British Army, stanowi trzon sił specjalnych współczesnych brytyjskich sił zbrojnych (United Kingdom Special Forces);
[5] „Trinity” oznacza trzy następujące po sobie w kilkugodzinnym odstępnie czasu, biegi: dzienny, nocny, dzienny-ponad 70 kilometrów w górach z obciążeniem 20 kg;
[6] Pen Y Fan – najwyższy szczyt ( wysokość 886 m) w południowej Walii, położony w Parku Narodowym Brecon Beacons
[7] Świątas, Zachar, T-rex, Sim – pseudonimy Polaków należących do grupy walczących w Fun Dance Trinity
[8] Who Dares Wins motto SAS; można je przetłumaczyć jako: „Kto się ośmieli, zwycięży”.
I etap Fan Dance
Pobudka we wczesnych godzinach porannych, około 5:00, ale dla mnie to standard. Szybkie śniadanie, które zrobił Mariusz i Oko, syte i naprawdę smaczne. Zjedliśmy, ogarnęliśmy się i lecimy na miejsce startu.
Zbiórka o 7:30, ale „herbaciarze” mają problem z planowaniem, więc zaczęliśmy marsz około 9:00. Pierwsze podejście nie było złe. Zaczęliśmy z Okiem w dość spokojnym tempie, no ale niestety w trakcie wyprzedziłem Marcina i poleciałem dalej sam. Pierwszy szczyt Corn Du i przyjemne podejście zamienia się w walkę. Jeszcze nie wiedziałem, co jest przede mną…… Wejście na Pen y Fan z Corn Du[1] to pestka. Te dwa szczyty dzieli mała odległość i mała różnica wysokości. Kilka fotek i zejście. Na tej górze spotkałem kompana na resztę marszu, Karola. Dość dobrze nam się razem szło i jakoś tak zostaliśmy na trasie. Po „drabinie Jakuba”[2] mieliśmy dość długą trasę, która była tylko lekko pod górkę. Zdecydowaliśmy że pobiegniemy. Trasa mija szybko. Po drodze mijamy najpierw Sima – gość wygląda jakby dopiero się rozgrzewał i pewnie tak też było. Chwilę później Świątas, z moich ust pada hasło „SFORA!”, od Michała pada odzew, ale nie będę go cytował, bo nie wypada. Kawałek dalej mijam Zachara i T-rexa. Gdzieś między nimi trafia się Doktor i Mariusz, ale nie pamiętam dokładnie kiedy. Wchodzimy na checkpoint[3], mówimy swoje numery, uzupełniamy wodę i jazda w drugą stronę. Biegniemy kawałek i dociera do mnie, że jak tak dalej pójdzie, to pod drabinę po prostu nie wejdziemy. Resztę trasy do drabiny pokonujemy marszem, mijamy po drodze ludzi, którzy oczywiście pytają „You alright mate?” Taki zwyczaj. Zawsze padała odpowiedź: „Im doing great” albo „It’s best day of my life”. Po drodze mijamy Oko. Szczerze się o niego zmartwiłem: gość był blady, podkrążone oczy, dopadły mnie wyrzuty sumienia, że go zostawiłem, ale trudno, co się stało, to się nie odstanie. Drabina Jakuba, to walka – jest ciężko tam podejść, ale jest też wielka satysfakcja, kiedy już się to zrobi. Na Pen y Fan spotykamy Doktora, który robi nam fotki, kolejnych kilka zdjęć z Karolem na szczycie i lecimy dalej, teraz we trzech i z górki. Docieramy na linię mety, gdzie okazuje się, że byłem takim geniuszem, że mój plecak zamiast mieć 35 funtów, miał blisko 50. Zostałem nazwany świrem, chyba pierwszy raz przez człowieka, którego kompletnie nie znam. No nic, zdarza się…. Powrót do domu, jedzenie, sen i kolejna trasa przede mną.
[1] Corn Du – drugi co do wysokości walijski szczyt, 873 m n.p.m.
[2] Drabina Jakuba – 274 stopnie
[3] Checkpoint – punkt kontrolny
II etap Fan Dance Dark Trail
Nocna trasa przez Pen y Fan dała mi w kość najbardziej. Początek to długie podejście pod górę aż na Pen y Fan. Bardzo silny wiatr i niska temperatura też nie pomagają. Uznałem, że pójdę całą trasę z Okiem, bo pamiętałem, co powiedział mi po dziennej trasie. W pewnym momencie zatrzymałem się, żeby zdjąć grube rękawice, obracam się za siebie i kogo widzę? Dwóch instruktorów zamykających trasę. „Jest źle – powiedziałem, bo to oznacza że jesteśmy ostatni”. Docisnęliśmy trochę tempo, a ja miałem w głowie myśl: „Odetną nas, jak tylko dojdziemy do CP[1]„. A bardzo nie chciałem, żeby to się stało! Niedaleko CP jakiś Polak powiedział nam, że mamy się sprężać, bo kończy nam się czas. Padło stwierdzenie: „Oko, biegniemy”. Dobiegamy na CP 10 minut przed czasem. Szybko uzupełniamy wodę i zawracamy, Oko niestety się poddaje, ale podejmuje tym samym mądrą i odpowiedzialną decyzję. Zacząłem iść swoim tempem, cały czas pod górę. Jeszcze przed drabiną wyprzedzam jakieś cztery osoby, na drabinie kolejne trzy, na szczycie podmuch wiatru prawie mnie przewraca, a widoczność jest na jakieś 2 metry. Znajduję zejście z tej przeklętej góry i ostatnia prosta na linię mety – bardzo długie zejście po oblodzonej drodze. Koniec, finish line. Wiem, że wyglądam źle, bo Kucharz z SAS-u pyta od razu, czy na pewno ze mną wszystko dobrze. Pada prosta odpowiedź: “It’s the best day of my life, Sir”.
Jazda do domu, jedzenie, prysznic, 2h snu i kolejny start.
Tak ciężko było wyjść z łóżka, że pojawiły się nawet
myśli, żeby nie brać udziału w trzecim etapie.
[1] CP – checkpoint
III etap Fan Dance
Leżałem w łóżku jakieś 15 minut i miałem wrażenie, że ktoś krzyczy mi do ucha, że nie mogę się poddać. Serce wali mi jak szalone, czuję jak krew buzuje w nogach, kolano boli jak cholera i nagle pojawia się myśl: „I co, tylko na tyle Cię stać?!” Wstałem z łóżka, przepak plecaka i jazda do samochodu. To nie miejsce i nie czas, żeby dać się pokonać!
Trzeci etap to już praca głową, walka z samym sobą, ale miałem dobry motywator, szedłem obok Świątasa. Gość sapał jak parowóz, ja pewnie też, ale to dodawało mi sił. Na Pen y Fan dołączają do nas Sim i Zachar. No w takiej ekipie to po prostu nie wypada się poddać! Trasa mijała szybko, chłopaki narzucali dobre dla mnie tempo i było o czym rozmawiać. Żarty z tekstów Brytyjczyków leciały ciągle, co poprawiało humor, chociaż szedłem naprawdę na oparach. W końcu Drabina Jakuba. Było ciężko, ale jak pisałem wcześniej, to nie moment na poddawanie się. Zdobywamy szczyt lecimy na dół, znaczy Świątas leci, Zachar z Simem za nim, a ja to żółwim tempem, spokojnie przed siebie.
Etap IV – świętowanie
Wszyscy byli szczęśliwi: ekipa walczących Polaków cieszyła ze zwycięstwa we wszystkich trzech kategoriach, inni że w ogóle podjęli wyzwanie, a jeszcze inni tak po prostu. Ja byłem szczęśliwy z wielu powodów, głównie dlatego że wygrałem, nie walkę z innymi uczestnikami, ale z samym sobą. Wieczór po marszu minął szybko, za szybko…, bo świetnie rozmawiało się z tymi „chłopakami”…. – wszyscy byli tam sporo starsi ode mnie. Aż żal było wyjeżdżać.
Tekst: H. Gawenda
Foto: M. Maciąg